Książę Cierni – kontrowersyjny debiut pisarza Marka Lawrence’a, pierwszy tom trylogii Upadłego Imperium, serii dark fantasy stroniącej od jakiejkolwiek cenzury. Czy po odarciu z otoczki wszędobylskiego brudu tytuł ten pozostaje książką godną uwagi?
Często pragnę bronić protagonisty – że ma on swoje pobudki, by podejmować złe decyzje. Że nie jest taki “na wskroś, po prostu zły”, że to nie może być takie sztampowe. Podobnie jest i tutaj. Jorg to zepsuty kłamca i uzdolniony zabijaka, którego losy poznajemy na różnych płaszczyznach czasowych; czy to bliżej dzieciństwa, czy “tu i teraz”. Oto jako chłopiec był świadkiem mordu na swojej najbliższej rodzinie, wewnętrznie wypaczony szuka więc sposobu na zemstę. Przyświeca mu jeden cel – zostać królem krainy, w której toczy się akcja Księcia Cierni.
Akcję powieści poznajemy jego oczyma. Śmiem twierdzić, że w tym przypadku narracja pierwszoosobowa sprawia, iż tytuł ten bardzo zyskuje na wartości. Książę Cierni (główny bohater) przybliża nam swoje zgorzkniałe uniwersum własnymi, lekko szalonymi, lekko poetyckimi oczyma, co ułatwia nam zbratanie się z nim, pomimo okropieństw, jakie notorycznie czyni.
Rozbite Imperium jest… no właśnie, rozbite. Pofragmentowane. Głębi nadaje mu świadomość, iż jest to świat, w którym nastąpił regres – świat niegdyś bardziej zaawansowany, w którym gwałtownie wszystko poszybowało w dół. Bohaterowie nie zawsze zdają sobie z tego sprawę, ale wprawny czytelnik dostrzeże wielokrotne puszczenie oczka do niego. Dostrzec w tym można pisarski kunszt; niby narracja pierwszoosobowa, a jednak wiele metatreści.
Karmazynowa czerń
Książę Cierni nie daje ani chwili wytchnienia. Wir wydarzeń najpierw wciąga nas w sam środek akcji, a potem miota po kątach (rogach) kolejnych kartek, dopóki nie odkryjemy, że to już koniec książki i czas sięgnąć po kolejny tom. Naprawdę, jakkolwiek język, jakim napisany jest Książę nie pozostaje bez skazy (powtórzenia), tak akcja trzyma wysokie tempo i bombarduje odbiorcę masą zwrotów i przekraczających granicę dobrego smaku sytuacji.
Dlaczego zdecydowałem się na taki śródtytuł? Czytając książkę zawsze wyobrażam sobie, że jej świat przedstawiony utrzymany jest w określonej palecie barw, niczym filtr nałożony na film. Karmazyn – od litrów krwi przelanej na tych niespełna pięciuset stronach. Czerń – ze względu mroczne obłoki gromadzące się w głowie głównego bohatera.
Cierniste krzewy, wykradzeni książęta
Nie mam nic do zarzucenia polskiemu wydaniu Księcia Cierni. Jest ono przyjemne dla oka, kolorystyka okładki dobrze oddaje krwistość i brutalność, której spodziewać się możemy po lekturze. Jest obecna i mapa Rozbitego Imperium. Dostajemy tu także na sam koniec bonusowe opowiadanie noszące tytuł Śpiący Królewicz.
Te, prawdę pisząc (parafrazując “mówiąc”), jest na swoich 30-40 stronach pełne polotu i zastanawiam się, jak autor sprawdziłby się w pisaniu krótszych form. Być może bardzo sprawnie? W każdym razie, jeżeli szukacie książek, które zaspokoją Waszą ukrytą rządzę mordu, albo po prostu pragniecie zagłębić się w uniwersum posiadającym więcej niż jedną warstwę – polecam.
Przymknijcie jeno oko na przerysowaną postać głównego bohatera, odwróćcie wzrok, gdy już za dużo będzie Wam śmierci, tortury i gwałtu, a prawdopodobnie dojdziecie do tego wniosku, co ja – nie jest to tytuł, jak to rzekł Peter Brett, rewolucyjny, czy podnoszący poprzeczkę, ale jednak książka z konkretnym zamysłem, dobrym warsztatem językowym i fabułą, której rozwój chętnie zaobserwuję w kolejnym tomie.
Dziękuję wydawnictwu Papierowy Księżyc za udostępnienie mi egzemplarza recenzenckiego Księcia Cierni.