Tak to już jest, że kiedy wychodzi jakaś głośna książka to po paru recenzjach ma się wrażenie, że napisano o niej już wszystko. Pochwalono za zalety, wytknięto błędy. Jeśli chodzi o Małe życie to rzeczywiście jest co chwalić, ale jest też co wytykać… Zaskakujące, że tak głośna pozycja może mieć tylu fanów, którzy zalewają portale książkowe najwyższymi ocenami, jak i tylu czytelników, którzy mówią o niej jak o najgorszej książce, jaką przeczytali. Skąd wynika ten dualizm?
(Wcale nie takie małe) Samo życie
Hanya Yanagihara w swojej powieści przedstawia nam perypetie czwórki przyjaciół ze studiów. Przynajmniej w teorii czwórki, bo szybko na pierwszy plan wysuwa się ten najbardziej skryty, dręczony demonami przeszłości Jude. Wspólnie dorastają, przeżywają niewielkie upadki, po których następują wzloty i tak w kółko. Poznają się. Starzeją. Po studiach zamieszkują w Nowym Jorku – w mieście, które ma spełnić ich marzenia, ma im pozwolić rozwinąć skrzydła i zapomnieć o przeszłości. No właśnie, zapomnieć o przeszłości? Cała książka orbituje wokół tego zagadnienia. Widzimy jak bohaterom przybywa lat, jak rozwijają swoje kariery i relacje, ale widmo nieprzepracowanych spraw i strasznych traum ciągnie się za nimi przez ponad osiemset stron powieści. I to jest właśnie to, co zdaje się tak bardzo podzieliło publiczność. Kiedy sobie to uświadomimy, dojdziemy do wniosku, że czytelnicy założyli dwa obozy – ten, który uważa, że temat trudnej przeszłości to najmocniejszy element powieści i ten, który głośno krzyczy, że Małe życie ma do zaoferowania właściwie tylko cierpienie, łzy i wymuszone współczucie.
Arcydzieło czy nieporozumienie?
Łatwo można dać ponieść się emocjom obu grup, ale żeby być sprawiedliwym trzeba oddać rację i jednym i drugim. Małe życie jest przede wszystkim dobrze napisane. Wciąga. Nie ma tu czasu na nudę. Nawet imponujące gabaryty powieści nie stanowią większego problemu podczas czytania (chyba, że chodzi o fizyczny ciężar i drżenie rąk po trzymaniu w górze tego kilo dwieście przez jakiś czas), bo czyta się szybko i z zaciekawieniem. Dzięki wielości poruszanych wątków, każdy znajdzie coś, co go dotknie i co będzie mu bliskie. Mogą być to kwestie ewolucji przyjaźni. Może być to obraz niezmordowanego dążenia do celu. A mogą być to właśnie te problemy nawiedzające raz po raz bohatera, który radzi sobie z nimi, no cóż, różnie. Książce Yanagihary nie można odmówić zalet. Niestety nie można być też zupełnie ślepym na wiele aspektów, które psują to, co dobre.
Małe życie w wielkim mieście
Nie bez powodu w wielu miejscach w Internecie natknąć się można na ostrzeżenia dotyczące tej książki. Z jednej strony takie ostrzeżenia są potrzebne, bo okrucieństwo poruszanych tematów może zwyczajnie być za trudne do przełknięcia dla niektórych czytelników. Z drugiej jednak strony, przeczytawszy „trigger warnings” wiemy, czego się spodziewać. Jeszcze dobrze nie otworzymy książki, a już wiemy co to za traumy, których wstydzi się bohater. Autorka nieśpiesznie odkrywa w powieści karty. Przez większość czasu niewiele wiemy o przeszłości Juda. Jeśli więc zerkniemy na ostrzeżenia, zabawa skończy się zanim się zaczęła. Zastanówmy się jednak chwilę nad sensem pisania takich ostrzeżeń. Czy samo ich występowanie nie świadczy o tym, że książka jest trudna? Zadajmy sobie pytanie, ale czy aż tak? Przecież thrillery, kryminały, horrory, nawet obyczajówki poruszają często delikatne tematy. Sęk w tym, że Małe życie znęca się nad swoim bohaterem do granic możliwości.
Aksjomat równości
Głównym zarzutem wobec książki jest jej brak wiarygodności. Małe życie ma problem ze stawianiem granic. Hanya Yanagihara nie ma dość w wymyślaniu i testowaniu wytrzymałości Juda. Przez nagromadzenie życiowych tragedii trudno nam uwierzyć w niego jak w pełnowartościowego bohatera. Podczas czytania miałam nieustanne poczucie, że autorka po napisaniu pierwszych traumatycznych scen pomyślała, że to za mało, by kogoś złamać. Dlatego powstawały kolejne i kolejne katastrofy. Skutek jest taki, że już w około trzech czwartych książki nie dziwią nas ani nie szokują wspomnienia Juda. Nie jest nam coraz bardziej przykro, bo granica już dawno została przekroczona. Jude jest po prostu kimś, komu życie wali się na głowę już od pierwszych chwil jego istnienia, aż po ostatnie. My nic z tym nie możem zrobić. Ludzie dookoła niego właściwie też niewiele z tym robią. Po którymś razie pytamy się samych siebie, czy to możliwe, by jednemu człowiekowi przydarzyło się tyle złego? Kaliber i ilość tych traum zakrawa o absurd. Jeśli autorka chciała zrobić ze swojej powieści wyciskacz łez to udało się. Wierzę, że większość czytelników płakała na każdym rozdziale. Czy to serio było potrzebne? Na pewno w końcu stało się irytujące.
Trochę więcej wiary!
Małe życie jest smutną historią. Łapie za serce, czasami stara się je wręcz wyrwać spomiędzy żeber. Ale po co to wszystko? Niektóre zabiegi i elementy fabuły są niejasne. To, co na początku wydawało się ważne, jak niektórzy bohaterowie, późnej zostaje pominięte. Co do postaci, to panuje jeszcze jedna zasada, która podnosi poziom odrealnienia książki. Autorka rysuje obraz nowojorczyków jako bezsprzecznie ludzi sukcesu. Każdy osiąga tu szczyt w swojej dziedzinie, niezależnie od tego jaki miał start. Pełno tu eleganckich ludzi w garniturach, spotkań w restauracjach, gdzie danie kosztuje tyle ile miesięczna pensja kelnerki. Domy buduje się tu średnio co kilkadziesiąt stron. Dosłownie od pucybuta do milionera. Książka jest festiwalem popełniania takich samych błędów przez konkretne postacie aż do znudzenia. Czytelnik czasami łapie się za głowę. Jak to możliwe, że nikt nie reaguje? Dlaczego znowu dzieje się coś tak absurdalnego? Tak samo wygląda upływ czasu – właściwie zachowanie bohaterów w ogóle się nie zmienia. Co jakiś czas jest wspomniane, że komuś włosy zaczynają siwieć, ale poza tym zmian nie da się odczuć. Zrozumiałabym taki zabieg wobec jednego bohatera, ale wszystkich?
Na jedno kopyto
Małe życie porusza wiele drażliwych strun. Gra na emocjach każdego z czytelników. Raz zahaczy o seksualność, która znów jest przedstawiona tu wyjątkowo nierealistycznie. Populacja Nowego Jorku w tej książce ma może jakiś jeden procent ludzi heteroseksualnych, niezależnie czy mówimy o środowisku artystycznym, czy środowisku rządnych pieniędzy, bezlitosnych prawników. Potem szarpnie za religię. Stereotypowo przedstawia nam dom dziecka, ich mieszkańców i opiekunów. Mamy ewidentnie dwa rodzaje ludzi – złych i dobrych. Warto zaznaczyć, że przez „złych” rozumiemy ludzi złych do szpiku kości. Dobrzy natomiast są… dobrzy i naiwni. Przyjmują kolejne ciosy i nastawiają drugi policzek. Nigdy nie tracą cierpliwości, nawet kiedy czytelnik jest już na skraju. Mamy ochotę potrząsnąć nimi i krzyknąć, by coś wreszcie zrobili. Lata mijają, a postępu brak. Jeden kroczek do przodu, pięć do tyłu. Równia pochyła. Ile można czytać o tym samym? Dokładnie osiemset czternaście stron, chciałoby się powiedzieć.
Gehenna
Wziąwszy pod uwagę wszystkie ochy i achy, a także wiele zarzutów wobec tej książki, trudno określić ją jako dobrą, czy złą. Nie pasuje do niej też określenie „średnia”. Nie wiadomo nawet do kogo jest ona skierowana. Na pewno nie do ludzi, którzy sami w życiu przeżyli coś strasznego. Do młodych czytelników też nie. Do dojrzałych? Ci raczej skupią się na mankamentach. A jednak Małe życie to międzynarodowy bestseller, książka sprzedawana w ogromnych nakładach. Doczekała się kilku nagród i pozytywnych słów The New Yorkera. Wzbudza emocje, dzieli czytelników i skłania do zawziętych dyskusji. Jej popularność urosła na kontrowersjach, bo albo się ją kocha, albo nienawidzi. Dobrze jest w tym zamieszaniu stanąć gdzieś po środku i docenić to, co warte docenienia, ale nie zapomnieć o tym, że do miana świetnej książki dużo jej brakuje.
Zachęcamy do zapoznania się z recenzją książki Śmiech w ciemności.
No cóż, jeśli zahacza się o środowisko LBGT, to zrozumiała staje się nadreprezentacja takich osób w otoczeniu głównego bohatera. Jeśli ktoś wywodzi się ze społecznych dołów, to mimo pomocnej dłoni takie obciążenie tkwi w nim przez resztę życia. Jeśli ktoś ma za sobą pobyt w domu dziecka to z dużym prawdopodobieństwem zetknął się ze zjawiskiem uwiedzenia, również ze strony wychowawcy (bez względu na płeć). Nagromadzenie tych wszystkich atrakcji w jednym życiorysie nie jest niczym niezwykłym, to nawet dość logiczne następstwo faktów, również w Polsce. Czy teoretyzuję? Skądże. Znam/znałem takie osoby osobiście. A przy okazji przypominam o ofiarach pedofilii, które noszą w sobie traumę przez długie lata i nie mogą sobie same z tym poradzić. Autorka komentarza najchętniej zamknęłaby książkę w stu stronach – szybka akcja, fabuła wyprana z myśli bohaterów i po sprawie. Moim zdaniem powieść skierowana jest jednak do męskiej populacji (raczej) w wieku starszym, niż autorka komentarza (młodego wieku, sądząc z fotki, szczerze zazdroszczę). Zarzutu wyciskacza łez nie podejmę, bo to kwestia indywidualnego odbioru. Ponadto długie powieści też mają swój urok, ale to temat na inną dyskusję.
Książka jest napisana bardzo dobrze, ale jak dla mnie przede wszystkim brakuje w niej emocji – jest pisana w sposób całkowicie pozbawiony emocji. Są jedynie opisy i ewentualnie kto co czuje, a i to słabo. W dodatku w tej Ameryce to chyba każdy facet gej i do tego pedofil. Akcja z tirami – niewiarygodna. Każdy tirowiec, który się zatrzymał to był pedofil. Owszem często empatia u mnie wychodziła, jednak była studzona dialogami typu – jak długo jeszcze? – jeszcze trochę- aha ok. (Żeby nie spojlerować). Zostało mi 150 stron do końca. Mam ogromny problem z tą książką – nie jest to pierwsza lektura z taką tematyką. Wiem naprawde duzo o pedofilii. Może ktoś, kto się z tym nie zetknął w ogóle, będzie w szoku, a to przyćmi mu odbiór książki, jednak ktoś, kto jest trochę w tym temacie dostrzeże, że coś tu jest nie tak, coś się nie klei. I przez to rzeczywiście traci na wiarygodności.
Co do nagromadzenia tragedii. Ja to widzę trochę tak, że każda kolejna była następstwem poprzedniej.
Młody Jude nie wiedział jak zarobić na życie? Zrobił to czego już się nauczył…
Wszedł w toksyczny związek? No w końcu był przyzwyczajony do toksycznych relacji.
Jedyna tragedia, która wydawała się nie potrzebna i odstaje od mojej reguły to wypadek samochodowy.
Ogólnie jestem wśród zwolenników tej książki, chyba na żadnej innej tyle nie płakałam.