Helena Kowalik: To, co ja sobie wymyślę, jest niczym w porównaniu z tym, co mówili oskarżeni i prokurator [Wywiad]

0
497
Helena Kowalik: To, co
fot. materiały prasowe

Pani Helena Kowalik jest dziennikarką, specjalizującą się w sprawach kryminalnych. Od 15 lat zajmuje się reportażem sądowym. Za swoją pracę reporterską otrzymała m.in I Nagrodę im. Ksawerego Pruszyńskiego, III nagrodę im. B. Prusa. Niedawno swoją premierę miała jej najnowsza, 16-ta książka – Sądowe znaki zapytania. Miałam okazję i przyjemność porozmawiać z Panią Heleną o pracy reportera, sprawach kryminalnych sprzed lat oraz próbach autorki w pisaniu kryminału. Zapraszam!

Dlaczego postanowiła Pani zostać dziennikarką i pójść w stronę reportażu?

To było bardzo dawno – ponad 50 lat temu. Zostałam dziennikarką, żeby pokonać mój defekt psychiczny – byłam bardzo nieśmiała. Ale jednocześnie ciekawa losów ludzi. Nie miałam jednak odwagi, żeby podejść i zacząć rozmowę. Skończyłam polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim i poszłam do pracy w Częstochowie – to było moje miasto prawie rodzinne, bo wychowałam się w pobliskim miasteczku Blachownia. Po pół roku pracy polonistki w szkole wiedziałam, że moją pasją jest pisanie. Ale do tego potrzebne były redakcje. Przeprowadziłam się do Warszawy, aby studiować dziennikarstwo. Stolica była wtedy miastem zamkniętym dla przybyszów. Nie można było dostać zameldowania, a tym samym ustabilizować warunki życiowe. Ale w końcu się udało.

Trafiłam do Życia Warszawy. Wtedy była to duża redakcja, o nakładzie – 500-600 tys. egzemplarzy w weekend, ponad 100 pracowników. I tam zaczęłam terminować. To jest właściwe określenie: relacje „uczeń-mistrz” były bardzo wyraźne. Debiutant przechodził przez prawie wszystkie działy, poza zagranicznym, bo tam trzeba było znać język obcy. Zaliczyłam czeladnicze egzaminy i wylądowałam w dziale społecznym. Rwałam się do pisania reportaży. Dlaczego? O tym też zdecydowała wrodzona nieśmiałość – Warszawa była dla mnie miastem za dużym i obcym. Nie umiałam się po niej poruszać. Na szczęście Życie Warszawy było gazetą ogólnopolską  i ja chętnie zgłaszałam gotowość do wyruszenia w tzw. teren. To były lata 1968-76… Przywoziłam różne tematy – interwencyjne, obyczajowe. … Ludzie z tak zwanej prowincji nie mówili jak dziśjęzykiem telewizyjnym – byli bardziej naturalni, często w ich mowie pobrzmiewała gwara. Dla reportera, to było coś wspaniałego – bardzo starałam się oddać koloryt tych rozmów, postaci, spraw, konfliktów, w które wchodziłam.

A czym dla Pani jest zawód dziennikarza? To jest praca, pasja czy poczucie misji?

W czasach mojej młodości, kiedy przechodziłam różne szczeble stażu dziennikarskiego, reporter nie wstydził się powiedzieć, że to jest misja.

W odróżnieniu od publicystów, którzy zza tego biurka komentowali różne wydarzenia, a więc byli swoistymi kaznodziejami, reporter opisywał życie, którego dotknął. W PRL-u nie zawsze było to proste. Czasem prawdę o ludzkim bytowaniu i warunkach społecznych trzeba było przemycać między wierszami. Mówiliśmy wtedy, że to jest język Ezopa. Powołam się na przykład znanej reporterki i pisarki Hanny Krall, która opisała życie włókniarek.W jej reportażu nie znalazły się opinie w rodzaju: „Jest im ciężko. Muszą wstawać wcześnie rano. Nie ma wielu rzeczy w sklepach, są udręczone kolejkami”, chociaż była to prawda. Ona zarejestrowała wydarzenia jednego dnia z życia konkretnej włókniarki z robotniczej dzielnicy w Łodzi. Od 5 rano, jak wstała, szykowała dzieci do szkoły, przygotowywała dla nich obiad,potem biegła do pracy, a po robocie do kolejki, żeby kupić mięso na kartki… I tak do wieczora, kiedy ponownie nastawiała budzik na 5 rano. Do takiego pojedynczego przypadku cenzorowitrudno było się przyczepić.

A odpowiadając na Pani pytanie: to jest trzy w jednym. Kto tego nie lubił, na ogół szybko się zniechęcał do dziennikarstwa. Traktował tę profesję jako przystanek do innej kariery. Zostawał asystentem posła, albo politykiem. Rzetelne dziennikarstwo, to jest ciężka praca. Mówi się, że reporter musi dobrze zedrzeć zelówki, żeby miał jakiś dorobek. Tego nie da się wysiedzieć w fotelu, trzeba wydeptać. Reporterki nie chodzą w szpilkach, chyba, że zbiorą swoje reportaże w książkę, mają promocję, to wtedy są ubrane uroczyście i odświętnie.

A co najbardziej Pani lubi w tej pracy?

Ja obecnie zajmuję się wyłącznie reportażem sądowym. Mój czas, gdy przemierzałam Polskę z reporterskim notesem bezpowrotnie się skończył. Bardzo mnie wciągnęła rola korespondenta sądowego, choć po tylu latach pisania reportaży społecznych doskwierają mi pewne ograniczenia przypisane do tego gatunku dziennikarstwa. Na sali sądowej mogę tylko słuchać. Oczywiście, pytania mogę zadać w innych okolicznościach, ale jeśli nawet później spotkam się ze skazanym na widzeniu, mam niewielkie możliwości zweryfikowania jego słów. Trzeba więc sobie radzić w inny sposób.

Przed rozprawą wnikliwie czytam akta śledcze. Szukam tropów: w jaki sposób doszło do przestępstwa? Jakie motywy miał oskarżony? Jaką ścieżką szli śledczy?

To jest fascynujące, jak dziwnymi meandrami może biec ludzkie życie.. W niektórych przypadkach widać straszliwe zapętlenie losu. W mojej najnowszej książce [Sądowe znaki zapytania – przyp.red.] wspominam, ile razy wstawałam na ogłoszenie wyroku [163 – przyp.red.]. To były te sprawy, które znalazły się w pitawalach, ale rozpraw było znacznie więcej.

W przypadku zbrodniarzy skazanych na dożywocie, nie znajduję tematu do jakiejś szczególnej fascynacji, bo jestem przejęta okrucieństwem sprawców. Ich czyny nigdy nie były przypadkowe, czy wynikiem zbieg dziwnych okoliczności. To były działanie przemyślane, z premedytacją – tylko w takich sytuacjach sądy skazują na najwyższe wyroki.

Natomiast tam, gdzie przypadek zagrał główną rolę, albo gdzie o popełnieniu przestępstwa zdecydował afekt, obserwuję proces z wielkim zainteresowaniem, bywa, że i z pewną empatią do oskarżonego. Podczas  rozpraw myślę o losie skazanego, co będzie dalej. Na procesach rzadko widzę rodziców oskarżonego, nawet w czasie ogłoszenia wyroku. Nie rozumiem, ja bym trwała przy swoim dziecku, nie ważne, że pełnoletnim, do końca postępowania. sądowego. Z młodocianymi przestępcami, jest inna sytuacja. Tam rodzice są na sali rozpraw i cierpią, to widać.

Czy zdarzyło się, że po ogłoszeniu wyroku pomyślała Pani, iż wyrok jest niesłuszny?

Czasami zastanawiam się, czy wyrok powinien sięgać tzw. górnych widełek w wymiarze kary. Słucham z uwagą ustnego uzasadnienia Jeżeli sędzia jest doświadczonym prawnikiem, liczy się z publicznością, która jest na rozprawie, to potrafi wytłumaczyć, dlaczego zastosował ten artykuł kodeksu karnego, a nie tamten. To jest bardzo pouczająca lekcja i wielka szkoda, że teraz procesy sądowe odbywają się prawie bez publiczności. Czasem zjawi kilku dziennikarzy, ale to na początku, kiedy prokurator odczytuje akt oskarżenia, albo jeśli wydarzenie jest bardzo medialne. Później ławy dla publiczności są puste.

Sprawa, która mnie zbulwersowała wysokim wyrokiem miała taki głośny początek. Oskarżoną była Małgorzata R. z Pruszkowa, studentka socjologii, która dla zysku zastrzeliła dwóch dilerów telefonów komórkowych. To było na początku lat 80., kiedy te urządzenia były kosztowne. Ona wywabiła dilerów do lasku w Pruszkowie pod pretekstem, iż będzie na nich czekał bogaty klient. Powiedziała, że to znany aktor, kupi tych telefonów więcej. Dwudziestokilkuletniej Małgorzacie R. towarzyszyli posłuszni jej kumplei brat, który miał wtedy 16 lat. Był bardzo związany z siostrą, można powiedzieć, że emocjonalnie wręcz od niej uzależniony. Ten chłopiec wraz z siostrą był w miejscu, gdzie zastrzelono dilerów. Prokuratura wypuściła go po przesłuchaniu, gdy opowiedział, co wydarzyło się w lasku. Mianowicie podjechali na miejsce taksówką, on stał przy wozie, nie podchodził do dołu, który był już wykopany. Później pojechał z siostrą pod Pałac Kultury i pomagał jej sprzedać komórki.

Kiedy Małgorzatę R. skazano na dożywocie(do końca zaprzeczała, aby to ona użyła broni, Przyznawali się jej kumple, potem odwoływali zeznania) jej brata nie było już w Polsce. Namówiony przez matkę, która wcześniej wyjechała do Ameryki, przedostał się do Stanów przez zieloną granicę z Meksykiem.

Minęło 15 lat. Chłopak stał się mężczyzną, zdobył zawód (hydraulika) związał się z dziewczyną z Polski, urodziło im się dziecko. Postanowili pokazać dziadkom wnuka. Poszli do ambasady polskiej i wtedy okazało się, że R. jest od dawna poszukiwany listem gończym. Do Polski wrócił w kajdankach. Odbył się jego proces. Małgorzata wezwana na proces, jako świadek, bardzo nieudolnie broniła brata. Powiedziała niefortunne zdanie: „Wiem, kto zabił, ale nie powiem ”. W ten sposób jakby wskazała na brata. Został skazany na 25 lat. Uważałam, że był to wyrok niesprawiedliwy. Wierzyłam, że taki zalękniony chłopak będący pod wpływem apodyktycznej siostry, która nim rządziła, nie strzelił. W apelacji sąd zmienił mu karę na 15 lat. Rozmawiałam z nim kilka razy, byłam u niego w więzieniu. On cały czas twierdził, że nie miał krwi na rękach, że się schował, że się bał. Wierzyłam mu. Sprawiał wrażenie dobrego człowieka, Matka jego dziecka przyjechała za nim do Polski. Był też bardzo zdyscyplinowanym więźniem, nie grypsował. W związku z tym korzystał z przywilejów, na przykład po pewnym czasie trafił do więzienia pół otwartego i pracował w brygadzie murarskiej. Wyglądało na to, że wyjdzie wcześniej, na warunkowe. W międzyczasie urodziło mu się drugie dziecko – spotykali się z żoną na przepustkach.

I proszę sobie wyobrazić, że któregoś dnia dowiedziałam się od jego adwokata, że R, prysnął. Uciekł do Ameryki. Od tej pory minęło kilka lat -nie wiem, co się z nim dzieje. Bardzo skomplikował sobie życie. Musi się cały czas ukrywać. Jeżeli go znajdą, dostanie o wiele wyższy wyrok. Nie wiem, czy żona (w więzieniu wziął ślub z matką swoich dzieci) pojechała za nim.

Czy nadal uważam, że wyrok 25 lat za kratami był niesprawiedliwy? Tak, choć życie pokazało, że R. potrafi być nieobliczalny..

A czy przy pisaniu tej książki – Sądowe znaki zapytania – coś Panią zaskoczyło?

Może nie zaskoczyło, co zadziwiło. Po pierwsze, że niektórzy ludzie nie potrafią racjonalnie rozwiązywać swoich problemów małżeńskich. Wydaje się, że to nie jest takie trudne, jeżeli wszystko się sypie. – od czego są rozwody. Tymczasem…

Oto historia, która, gdyby nie wydarzyła się naprawdę, mogłaby stać się scenariuszem filmowym. Oskarżony to majętny biznesmen spod Warszawy. Żona również dobrze zarabiała, pracowała w banku. Mieli dorastającego syna. I oto mężczyzna postanawia zostać singlem. Ale w jaki sposób? Nie chce się rozwieść, bo nie mają podzielności majątkowej, więc byłby problem. Ale ma dosyć żony, siadania wieczorem przy stole do celebrowanej kolacji i oglądania telewizyjnych seriali, które żona lubiła. Poza tym miał kochankę, choć ta nie domagała się wyłączności tego mężczyzny. Pracowali w jego firmie, byli ze sobą całymi dniami. Kiedy jechał na na rozmowy z kontrahentami, kochanka jechała z nim.

Biznesmen poprosił kolegę z lat studenckich, żeby mu znalazł killera, który zabije jego żonę. Zastrzegł się, żeby to było „humanitarnie”, żeby kobieta nie cierpiała. Za zabójstwo morderca miał dostać honorarium w postaci mieszkania w Warszawie wartego kilka milionów złotych.

Znalazł się taki człowiek, który stracił pracę i gotów był przyjąć każde płatne zlecenie. Omówili scenariusz: ponieważ zbliżała się trzydziesta rocznica ślubu, biznesmen będzie udawał, że chce uczcić ten dzień. Wynajmie letniskowy domek w Kazimierzu i zaprosi tam żonę. W dniu uroczystości zamówi u jubilera wisiorek (nie drogi, szkoda wchodzić w koszty), w kwiaciarni kupi kwiaty. Następnie przeniesie się na drugą stronę Wisły i będzie czekał na sygnał świetlny, od zabójcy. Później będzie to służyło za alibi, że kiedy doszło do tragedii,jegow domku nie było.

Kiedy żona będzie przygotowywała uroczystą kolację, zabójca zapuka do drzwi i przedstawi się jako handlarz domokrąca. Musi być przygotowany na to, że kobieta powie, żeby nie zawracał jej głowy. On jednak wejdzie do mieszkania, zabije ją, a ciało obwiąże siatką. (Uzgodnili wszelkie szczegóły, jak to, że siatka nie będzie metalowa, bo w wodzie zardzewieje i ciało może wypłynąć. Lepsza jest plastikowa). Zabójca obciąży ciało kamieniami. Po dwóch dniach mąż zgłosi policji, że żona zaginęła. A po pewnym czasie, kiedy ciało będzie już nie do poznania, ktoś zawiadomi policję o tym, że topielec pływa po Wiśle.

I prawdopodobnie tak by to się potoczyło, gdyby tenże killer nie zaczął mieć wyrzutów sumienia i postanowił powiedzieć wszystko policji. Mąż został aresztowany. Żona nie uwierzyła, że mógłby zaplanować zamordowanie jej; na rozprawach  bardzo go broniła.

Okropne. A tak Panią słucham i zastanawiam się, czy po tylu latach pisania reportaży można się uodpornić na ludzkie okrucieństwo?

Chyba nie. Oczywiście, można powściągnąć reakcje widoczne gołym okiem. Ja nie wzdycham na rozprawach, nie pokazuję, że jestem zaskoczona. Ale obserwując proces sądowy, patrzę na pracę sędziego, na reakcje oskarżonych, itd. Muszę to prześledzić, bo nikt mi tego później nie opowie. Czy można się uodpornić? Nie mogę powiedzieć, żebym miała jakieś koszmarne sny. Czasem zdarza się, że śni mi się jakaś historia i rozwiązuję ją, zwłaszcza, jeżeli to jest proces poszlakowy, czyli taki, w którym nie ma corpusu delicti, nie ma ciała, oskarżeni nie przyznają się do winy. Wtedy w procedowaniu jak w łańcuchu – wszystkie elementy muszą się o siebie zaczepiać. We snie udaje mi się rozwiązywać tę zagadkę. Ale chyba nie można się uodpornić, obserwując ludzkie tragedie, zwłaszcza ofiar. Nie jestem już tą naiwną dziewczyną z lat 60.,kiedy studiowałam we Wrocławiu, i okna mojego akademika wychodziły na więzienie. Gdy wyglądałam przez okno, widziałam skazanych, którzy stali w okienkach z kratami. Jakże im współczułam! Nie dopuszczałam do siebie myśli, że oni są przestępcami – zwłaszcza, kiedy widziałam kobiety. Cierpiałam na sam widok tych biednych, uwięzionych osób. Teraz, jako sprawozdawca z sali sądowej wiem, że oskarżeni są okrutni, a ich wygląd rzadko przystaje do czynu, które popełnili. Podczas procesu niewiele można odczytać z ich twarzy. Od zbrodni minął rok czy dwa, byli wielokrotnie przesłuchiwani. Nawet kiedy na sam koniec procesu mówią, że żałują – takie pokajanie zawsze jest wskazane– niekoniecznie może to świadczyć że jego skamieniałe serce przestępcy drgnęło. Czasami po ogłoszeniu wyroku – tak jak piszę we wstępie do książki, jakiś krzyk się wyrwie z gardła. Czy zawsze jest  objawem rozpaczy? Zdarzyło mi się, że będąc w sądzie warszawskim, w przerwie przed ogłoszeniem wyroku, zeszłam do stołówki sądowej. Znajduje się w suterenie, a jej okna wychodzą na tzw. sieczkarnię. Sieczkarnią w żargonie więziennym nazywa się miejsce, gdzie oskarżeni czekają na wyprowadzenie ich przez konwojentów na rozprawę. Okna tej sieczkarni były uchylone, bo to był letni, gorący dzień – usłyszałam stamtąd chóralny śmiech. Przecież to byli ci, którzy czekali na ogłoszenie wyroku!

A czy kiedykolwiek zdarzyło się, że sąd się pomylił i skazał niewinnego?

Ja nie znam takiego przypadku. Przez kilkanaście lat nie miałam takiej sprawy, ale oczywiście słyszę o nich co jakiś czas. Pomijam słynną sprawę Komendy, ale na przykład wielokrotnie pisałam i namawiałam znajomych dziennikarzy do zajęcia się tematem pana D. skazanego na 25 lat za zabójstwo. Ten człowiek był gangsterem miał na sumieniu rozboje, ale wiele wskazuje na to, że zabójstwa nie popełnił. To nie było tylko moje domniemanie ,i moich kolegów, którzy zrobili o tym program w Polsacie. Pierwszą osobą, która postawiła znak zapytania, była sędzia Barbara Piwnik, która czytała akta pewnej sprawy, gdzie przewinął się wątek skazanego D.. Nie udało się ani mnie, ani moim kolegom doprowadzić do rewizji wyroku. Ale nadal myślimy o tym. Kilka dni temu TVN24 pokazywało sprawę ekspedientki z butiku na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, która została skazana na 25 lat za zabójstwo właściciela tego sklepu. .Nigdy się nie przyznała. Teraz wyszła wolność po chyba 18 latach i nadal twierdzi, że jest niewinna. Wiele okoliczności wskazuje na to, że mówi prawdę.

Prawdopodobnie był to wyrok mafijny, który wydali na właściciela butiku gangsterzy. Często w tamtych czasach proponowali handlującym tzw. ochronę ich sklepu. Jeśli właściciel się nie godził na ochronę, która była niewspółmierna do jego zarobków i niepotrzebna, zdarzało się, że oni sięgali po broń.

A jak wygląda praca nad reportażem sądowym w czasach pandemii? Czy jest trudniejsza od pracy w normalnych warunkach?

Są obostrzenia związane z pandemią – na sali sądowej trzeba siedzieć w maseczce, co jest kłopotliwe, bo rozprawy trwają wiele godzin. Także wymogi higieniczne są przestrzegane bardzo rygorystycznie – dezynfekcja rąk przy wejściu, mierzenie temperatury, itd. Ławy dla publiczności są w dużej mierze puste, bo jest określona liczba osób, które mogą być na rozprawie. Muszą też być zachowane odległości między osobami. Dla wartowników nie ma okoliczności łagodzących.

Właśnie dzisiaj [19.11, – przyp. red.] byłam w sądzie Okręgowym Warszawa-Praga. Przeszłam przez barierki kontrolne, zmierzono mi temperaturę, prześwietlono bagaż. Zmierzałam do toalety i zsunęłam maskę. Dyżurny ochroniarz zwrócił mi uwagę, że to jest nie do przyjęcia. Poza tym wszyscy się starają, żeby było w miarę normalnie. Czasem na korytarzu słychać, jak ktoś mówi: „Do zobaczenia w normalnych czasach”, a ktoś inny odpowiada: „Chyba się już nie doczekam”.

Pani na początku naszej rozmowy powiedziała, że po skończeniu studiów chciała Pani pisać. Nie myślała Pani o tym, żeby spróbować swoich sił w jakimś innym gatunku? Może w pisaniu kryminałów?

Wydałam dwie powieści obyczajowe. Dostałam też kilka propozycji, żeby napisać kryminał. Skoro mam już tyle materiału, tyle już widziałam, to można by to ułożyć w kryminał. Pewnie tak, i nie musiałabym chodzić na rozprawy. Ale reportaż już mi wszedł w krew. Wydaje mi się cenniejsze to, co ja robię – proszę wybaczyć pewien rodzaj zadufania. Pokazuję ludziom coś, co jest naprawdę. Coś, czego nie widzą. Moja wiedza jest większa, bo w odróżnieniu od zwykłego widza, ja znam akta prokuratorskie. To też jest mój przywilej jako dziennikarza. Wiem w związku z tym więcej, niż taka osoba, która przyjdzie na salę sądową „z ulicy”.

Podjęłam kiedyś próbę pisania kryminału. Na samym początku, kiedy przeszłam na emeryturę i wiedziałam, że nie będę redagować ani wyjeżdżać w teren. Miałam za sobą wydanie kilku tomów reportaży o problemach natury społecznej, niektóre zostały zauważone i nagrodzone. Sąd był dla mnie miejscem obcym, mimo iż przez lata pracowałam w Prawie i Życiu i byłam tam kierowniczką działu. Jako reporterkę bardziej interesował mnie kontakt z ludźmi i możliwość zapytania – a więc coś, czego nie ma w sądzie. Mam prostą definicję reportera – jest to osoba, która zawsze szuka tej drugiej strony i w rozmowie z kimś mówi: „Tak, ale”.

Więc weszłam na salę sądową, gdzie odbywał się proces porywaczy, tzw. „obcinaczy palców”. Przysłuchiwałam się rozprawie i układałam sobie w głowie fabułę kryminału. Było mi jednak trochę za mało obserwacji, więc poszłam na kolejną rozprawę, później na kolejną. I wtedy zrozumiałam, że to, co ja sobie wymyślę, jest niczym w porównaniu z tym, co mówili oskarżeni i prokurator. Tak skończyły się moje próby pisania kryminałów.

Bardzo Pani dziękuję!

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments