Jak to się stało, że choć cykl Ja, inkwizytor Jacka Piekary tak mocno wielu z nas, fanów polskiej fantastyki, oczarował, to następnie spektakularnie rozczarował? Dlaczego? I czy jest dla tego mrocznego świata jeszcze nadzieja?
Nie wiem, w jakim punkcie pomiędzy analizą, recenzją, a wylewaniem gorzkich żali zawiesić ten artykuł. Wiem natomiast, że niniejszy tekst wystukują palce fana serii, który przebrnął przez każdą jej część, od tej najwspanialszej, po najpodlejszą. I z bólem serca fan ten spowiada się, szukając rozgrzeszenia za autora, który najpierw rozbudził w nim zamiłowanie do swojego świata, a potem brutalnie, konsekwentnie je zagasił.
Kiedy ginie inkwizytor, czarne płaszcze ruszają do tańca
Na początek o zachwytach. Sięgając po Inkwizytora, nie spodziewałem się odkryć tak bogato wykreowanego świata. Jawił mi się on jako idealny miks dark fantasy z polskim folklorem i swojskim stylem bycia – o nieco innej manierze niż na przykład w sadze Sapkowskiego. Gdzie główny bohater jest pozbawiony złudzeń, a kasta, do której przynależy, jest straszliwa i elitarna. Kolejne książki tylko rozbudzały mój rosnący apetyt.
Następnie z rozczarowaniem odkryłem, iż akcja czwartego z rzędu zbioru opowiadań, będącego skupionym już maksymalnie na wątku głównym, urywa się w najkrytyczniejszym, najciekawszym punkcie całej historii. Rozczarowanie wzięło się z faktu, iż choć wyszło jeszcze kilka książek z inkwizytorskiego uniwersum, to te nigdy już nie powróciły na ową ekscytującą oś. Każda z nich okazała się bowiem prequelem, poświęconym młodemu i nieopierzonemu jeszcze Mordimerowi. Każda kolejna oddalała nadzieję na uświadczenie końca historii inkwizytora, oferując czytelnikowi strawną, acz wnoszącą coraz mniej do uniwersum lekturę. I to właśnie porzucenie fabuły w momencie, kiedy ta nabiera rumieńców, jest grzechem dla literatury tej śmiertelnym, bo zabijającym jej potencjał. Im dalej w las, tym gorzej jakościowo – a im młodszy protagonista na stronach kolejnych tytułów, tym rzecz jasna głupszy. Ze szkodą dla serii, gdyż…
Nie pożądaj żony bliźniego swego
Mordimer, nie jesteś Geraltem! Wspominając pewien dialog z Wiedźmina – jasne, Geraltowi niejedna wiedźma najchętniej “dałaby na kamieniu” – jego podejście do spraw łóżkowych stało się nieodłącznym elementem charakteru bohatera i pretekstem do budowania różnorodnych (ho, ho) relacji. I odnoszę wrażenie, jakoby Piekara rzucał Rzeźnikowi z Blaiviken wyzwanie. Otóż postanowił on nafaszerować swego inkwizytora całym magazynem pudełek z viagrą i następnie nakazał mu przespać się z każdą białogłową, jaka mu się pod kamienne oblicze napatoczy. I tu pojawiają się dwa mankamenty – płytkość i konflikt ludonarracyjny.
Płytkość, bo co z tego, że dostaniemy opis, jak to Mordimer oddał się przyjemnościom nie raz, nie dwa razy, a szesnaście! W trakcie jednej nocy? Czy to przechwałki jurnego nastolatka, czy poważnego, wyrachowanego łowcy głów? I tu objawia się drugi problem – oczywiście, inkwizytor też człowiek (poniekąd), ale książki notorycznie ukazują go w świetle osoby, na której dnie spoczywają różne ideały, która ma w sobie coś romantycznego. A potem upychają między jego śledztwa masę roznegliżowanych dziewek, które nie wnoszą absolutnie nic w jego sferę emocjonalną. Nie rozwijają bohatera: zapchajdziury. Choć to może brzmi wyjątkowo brzydko w stosunku do tego tekstu. Zresztą wada ta przekłada się również na następną w kolei, czyli…
Powtarzalność
Oto bolączka, będąca drugim największym gwoździem do trumny tejże serii. Recykling schematów w kwestii polowań, czarownic i tym podobnych daje szczególnie się we znaki na kartach prequeli (których jest właściwie więcej od oryginalnej serii). Jednak to nie on boli najmocniej, a traktowanie czytelnika jak nowicjusza. Z jednej strony, rozumiem konwencję, gdzie właściwie nie jest konieczne czytanie cyklu po kolei. Jej realizacja mogłaby być jednak lepsza. No bo który raz z rzędu można czytać o właściwościach jednego, wałkowanego przez wszystkie książki ziela, i to parokrotnie w obrębie jednego zbioru opowiadań? Podobne zagrywki są tu wszędobylskie. Taki inkwizytorski, literacki backtracking. A że powtarzalność, to i…
…schematyczność. Ile razy w trakcie lektury pojawiali się ciekawi bohaterowie, by zaraz potem zginąć? Zmarnowany potencjał. Zabrakłoby mi palców u rąk, gdybym miał wszystkich wymienić. Ich problemem nie jest nawet płytkość, bo o ile są przerysowani, o tyle przynajmniej prezentują interesujące osobowości (jak na przykład pewien wampir, leśna bogini czy inni inkwizytorzy) – ich problemem jest to, że zostały porzucone przez autora.
Dobro wygrywa tylko wtedy, kiedy ma szczęście, by służyły mu takie skur[khm, khm]yny jak ja.
Ze smutkiem patrzy się na losy, jakie zgotowane zostały serii, która szczególnie w czasach wydania pierwszych czterech tomów zapowiadała się na wybitną. Wyrazisty język, mroczne, momentami naprawdę niepokojące uniwersum (motyw z Jezusem z Łowców Dusz, aniołem sprawującym pieczę nad Mordimerem czy chociażby genialnie zaprezentowany Kościany Galeon w jednym z prequeli), prawdziwość poniektórych postaci – to jedne z wielu elementów, które czynią Cykl Inkwizytorski przyjemną lekturą. Ta ostatnia została, kolokwialnie mówiąc, rozmemłana i rozwodniona za pośrednictwem niekończących się, zjadających własny ogon prequeli, by na koniec zostać dobitą sprawami, jakie wciąż, po latach, nie widzą swego końca.
Szkoda, doprawdy, szkoda. Umarł kult. Ale może pewnego dnia powróci? Pozostaje mieć nadzieję, że kiedyś wreszcie doczekamy się finału świetnej opowieści, tak niefortunnie przysłoniętej przez mnóstwo przeciętnych tytułów.
Jeżeli lubicie brudne, pełnokrwiste dark fantasy w stylu książek Piekary, koniecznie poznajcie Księcia Cierni, którego recenzję znajdziecie tutaj.