Fight Club (1999)
Bohater filmu jest typowym, 30-letnim yuppie. Wykończony nudną, dobrze płatną pracą, z ładnym mieszkaniem i totalnym brakiem celu w życiu. Dołącza do klubu, w którym raz w tygodniu spotykają się inni faceci, dla których brutalna walka ze sobą jest jedynym sposobem na wyrażenie swojego gniewu. Filmowy Fight Club nie ma żadnego wyższego celu. Celem jest walka sama w sobie, pierwotna i krwawa. Najwyraźniej pomysł takiej terapii spodobał się wielu mężczyznom. Kluby wzorowane na tym filmowym powstały w wielu miejscach na świecie, np. Tajlandii czy Nowym Jorku. I choć różniły się pomiędzy sobą zasadami, każdy na swój sposób starał się naśladować pierwowzór.
Jednak o temacie zrobiło się szczególnie głośno w 2006 roku za sprawą klubu założonego w San Francisco przez pracowników Doliny Krzemowej. Czyli w większości informatyków. Wydawałoby się, że informatyk średnio łączy się z czymś takim jak krwawa, brutalna walka. Nic bardziej mylnego. Po całym dniu siedzenia w ciasnym boksie i wpatrywania się w ekran komputera, pracownicy musieli znaleźć jakieś ujście nagromadzonym emocjom. Klawiatura za dnia służąca za narzędzie pracy, wieczorem zamieniała się w świetną broń. Roztrzaskiwali sobie o głowy nie tylko klawiatury. Ich arsenał pochodził głównie z okolicznych sklepów, dlatego sięgali też po patelnie, rakiety do tenisa czy nawet deski sedesowe. Fight Club z Doliny Krzemowej wyróżnia się na tle innych dość ścisłym trzymaniem się oryginalnych zasad, ponieważ nie dopuszcza widzów, a każdy z obecnych musi w końcu sam stoczyć walkę.
Triumf woli (1935)
Piękna pogoda. Ogromne, majestatyczne chmury. Z nich wyłania się samolot górując nad miastem i powoli zniża się do lądowania. Norymberga z jego perspektywy wydaje się malutka, niczym makieta. To Hitler zstępuje na ziemię niczym bóstwo z niebios, a ludzie wiwatują na jego powitanie. Wyniosła muzyka w tle dba o to, żebyśmy przypadkiem nie zlekceważyli wielkości tej chwili. Triumf Woli to film nakręcony przez młodą reżyserkę, Leni Riefenstahl, na zlecenie Adolfa Hitlera. Pozornie jest on dokumentacją VI zjazdu NSDAP w Norymberdze w 1934 roku. W rzeczywistości – sprawnie zrealizowanym filmem propagandowym, do dziś uważany za jeden z najlepszych w gatunku.
Wpływanie na rzeczywistość to oczywiście główny cel filmu propagandowego. Źle zrobiony, gdzie twórcy na siłę wpychają nam swoją wizję może co najwyżej śmieszyć. Niestety Riefenstahl była zdolnym reżyserem. Wykorzystała formę filmu dokumentalnego, dzięki której odnosi się wrażenie oglądania obiektywnego zapisu wydarzenia. Wykorzystując nowatorskie techniki narracyjne i montażowe, stworzyła tą rzeczywistość na nowo. Była to rzeczywistość, w którą chciała, żeby uwierzyli widzowie. I jej się to udało. Przedstawiła Hitlera jako mesjasza, który w pierwszej scenie schodząc na ziemię, wcale nie traci nic ze swojej boskości przez cały film. Kamera często patrzy na niego z dołu sprawiając, że w kadrze wydaje się wielki i potężny. Jego ekspresyjne przemowy połączone są w montażu z ujęciami zachwyconych tłumów.
Film stał się jednym z najbardziej dochodowych filmów roku w Niemczech. Zachwycił Niemców i w rezultacie sprawił, że zmienili swoje podejście do Partii. Zaufali Hilterowi, zapomnieli o strachu i uprzedzeniach. Bo czego tu się bać, gdy czuwa nad tobą prawdziwy zbawca? Historia Triumfu Woli to dowód na to, jak silnie film może wpłynąć na rzeczywistość, kiedy osoba za kamerą nie ma dobrych intencji. A za to ma sporo talentu.