Rok 2017 przyniósł nam kolejne dzieło znanego i lubianego giganta Hollywood. Czwarta władza Stevena Spielberga to wyczekiwany i głośny film, społecznie zaangażowany, pełen gwiazd światowego formatu, oparty na faktach. Wydawał się książkowym przepisem na sukces. Ale…
I znowu ten podły Nixon…
Czwarta władza ma wszystkie atrybuty oscarowego hitu. To opowieść o aferze, która wzburzyła Stany Zjednoczone na początku lat 70. Z Pentagonu zostają wykradzione tajne dokumenty dotyczące wojny w Wietnamie. Wynika z nich między innymi, że mimo braku szans na zwycięstwo, kolejni prezydenci podejmowali walkę, rzucając w wir ognia i krwi tysiące młodych, amerykańskich żołnierzy. Czyżby honor i duma był ważniejszy niż życie? Fragmenty owego raportu publikuje na swoich łamach New York Times, rozpętując prawdziwe piekło. Opinia publiczna nie zostawia na władzy suchej. W zaistniałej sytuacji prezydent Richard Nixon decyduje, że publikowanie skradzionych informacji stanowi zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego i będzie karane przed obliczem sądu. W sam środek tej afery wpadają główni bohaterowie: właścicielka gazety The Washington Post – Kay Graham (Meryl Streep) i redaktor naczelny Ben Bradlee grany przez Toma Hanksa. Ta oto dwójka staje przed niełatwym wyborem. Czy zawierzyć ideałom i w świetle Pierwszej poprawki dotyczącej wolności prasy opublikować materiały, które zrujnują obraz władzy w oczach społeczeństwa? Czy też wycofać się, zapewniając bezpieczeństwo The Washington Post, która właśnie trafiła na giełdę. Jest więc obsada, ceniony reżyser i doskonały temat.
Déjà vu?
Czwarta władza to film z rodzaju tych, na które pójdziesz, nieźle się pobawisz i zapomnisz tydzień później. Film równie niedrażniący, co niezapadający w pamięć. Oglądając tę produkcję miałam wrażenie, że podobnych widziałam już dziesiątki. Tym bardziej, że przecież zaledwie trzy lata wcześniej triumfy na oscarowej gali święcił Spotlight, poświęcony redakcji The Boston Globe, która ujawniła aferę dotyczącą pedofilii w kościele katolickim. Żeby było zabawniej, współautor scenariuszy do Czwartej władzy i Spotlight to Josh Singer.
Niezawodny zespół to nie wszystko
Zdjęcia powierzył Spielberg Januszowi Kamińskiemu, z którym pracował już wielokrotnie. Na brak dynamizmu w filmie nie można więc narzekać, a wręcz przeciwnie, o ile ktoś, podobnie jak ja, nie jest fanem ruszającej się kamery symulującej idącego człowieka. Choć rozumiem ideę tego zabiegu, oglądanie go w kinie prędzej wzbudzi we mnie chorobę lokomocyjną niż dodatkową porcję emocji. Ów dynamizm podkręca dodatkowo muzyka Johna Williamsa, która pasuje tu jak ulał.
Najmocniejszą stroną filmu są zdecydowanie aktorzy. Niesamowicie podobał mi się Tom Hanks w roli zawziętego, pełnego pasji redaktora naczelnego. Kojarzony raczej z łagodniejszymi rolami szlachetnych i czułych ojców, dowódców, prawników, Forrestów Gampów, w Czwartej władzy mógł pokazać, że i pazura mu nie brakuje. I zrobił to bardzo wiarygodnie. Mnóstwo smaku dodaje też Bob Odenkirk i chociaż rolę ma mocno drugoplanową, każda chwila, którą spędza na ekranie jest na wagę złota. Meryl Streep to aktorka, która nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Gra kobietę zagubioną w świecie wielkich interesów i trudnych decyzji, która stara się pogodzić stateczne życie, które dotychczas wiodła z narzuconą na nią nagle ogromną odpowiedzialnością. Stając u steru, dostaje wreszcie poczucie kontroli nad własnym życiem. Mam wrażenie, że tej postaci, obdarzonej przecież sporym potencjałem, trochę brakuje wyrazu.
Nie tym razem, Panie Spielberg
Steven Spielberg to reżyser, który nikomu niczego nie musi już udowadniać. Laureat trzech Oscarów, twórca Szeregowca Ryana, Listy Schindlera, Terminala, Lincolna, Poszukiwaczy zaginionej arki i wielu, wielu innych, od dekad nie opuszcza czołówki najwybitniejszych artystów Hollywood. Jego styl, pełen wzruszeń, wojny, patosu i honoru, można poznać na kilometr. Problem w tym, że mamy rok 2018, a obrazów tego ukazało się już tak wiele, że uderzanie cały czas w te same nuty nie wzbudzi raczej większych uniesień. A reputacja zobowiązuje.
Czwarta władza to nie jest zły film, można na niego pójść i spędzić miły wieczór, jednak w porównaniu z kilkoma fenomenalnymi produkcjami, które ukazały się w zeszłym roku, zwyczajnie brakuje mu charakteru. Panie Spielberg, następnym razem liczymy na więcej!