Simulation Theory to już ósmy studyjny album Muse i po raz kolejny zaskakuje obranym kierunkiem artystycznym. Nigdy nie ukrywałem swojego uwielbienia do twórczości ekipy dowodzonej przez Matta Bellamy’ego. W zasadzie w każdym albumie potrafiłem dostrzec coś wyjątkowego. Jak wypada najnowsze dzieło Muse na tle poprzednich wydawnictw?
Muse – Simulation Theory. Początkowe oczekiwania
Pierwsze zapowiedzi albumu optymizmem nie napawały. Singiel Dig Down został wydany na długo przed zapowiedzią Simulation Theory i wywołał u mnie mocno mieszane odczucia. Jest to powoli snująca się ballada, nagrana z dość skromnym podkładem. W zasadzie przesłuchałem go kilka razy, po czym całkowicie o nim zapomniałem, co samo w sobie nie świadczy dobrze o utworze. W tamtym czasie trudno było obstawiać, w jakim kierunku podążą chłopaki z Teignmouth. Na początku tego roku zespół zaprezentował kolejny singiel – Thought Contagion, który rozwinął futurystyczno-kosmiczną ideę pokazaną częściowo w Dig Down. W singlu dominują syntezatory, które niemal całkowicie zastępują gitary. Nie powiem, początkowo był to dla mnie spory minus. Bałem się, że zespół w swoich poszukiwaniach całkowicie porzuci gitarowe riffy Matta Bellamy’ego. Szczególnie, że kolejna kompozycja – Something Human, konsekwentnie rozwijała pomysły zapoczątkowane w pierwszych singlach. Brak mocniejszych gitar, sporo elektroniki, klimat retro-dyskotekowy, nasuwający skojarzenia z latami 80-tymi.
Kolejne single – coraz większe oczekiwanie
Przedostatni singiel – The Dark Side – “wkręcił” mi się dość szybko, szczególnie mocno spodobała mi się oryginalna aranżacja i pomysł na utwór. Dopiero ostatni singiel Pressure spowodował zachwyt i sprawił, że na premierę krążka Simulation Theory wyczekiwałem z niecierpliwością. Jest to jeden z najlepszych singli, jakie zespół wydał w ostatnich latach. Dalej mamy do czynienia ze stylistyką retro, ale tym razem dołożone zostały do tego gitary i niesamowity riff, który pozostaje w głowie na długo po przesłuchaniu utworu. Mieszanka ta brzmi zaskakująco dobrze, co napawało mnie dużym optymizmem przed premierą albumu.
Single to nie wszystko
Jak wiadomo każdy album składa się z kilku singli i utworów uzupełniających. Dla większości dobre single są wyznacznikiem jakości płyty. Pozwolę się nie zgodzić z tą opinią. Oczywiście, że dobry singiel potrafi zainteresować słuchacza do przesłuchania całego wydawnictwa i generalnie może spopularyzować zespół poprzez obecność w masowych mediach. Natomiast w mojej opinii o jakości albumu świadczą “uzupełniacze”. Wszystkie moje ulubione płyty posiadają rewelacyjne utwory, które nigdy nie zostały singlami. Żeby nie szukać daleko, weźmy za przykład drugi studyjny album Muse – Origin of Symmetry. To właśnie na tym krążku znajdują się uwielbiane przez fanów Citizen Erased oraz Micro Cuts, które nigdy nie były wydane w formie singla. To właśnie takie utwory powodują, że odbiór całego albumu jest pozytywny, a dzieło kompletne.
Co po za singlami? Simulation Theory zaskakuje!
W odniesieniu do Simulation Theory, muszę stwierdzić, że wszystkie niesinglowe dodatki robią robotę. Brzmią świetnie i wpisują się stylistykę całego wydawnictwa. Prawdziwymi perełkami są otwierający album – Algorithm oraz Blockades, który chyba najbardziej wpasowuje się we wcześniejsze dokonania brytyjskiego trio i posiada wszystkie elementy, za które pokochałem Muse. Dobrze brzmią gitary oraz synthy, jest tutaj taki „kontrolowany chaos”, połączony z mocno stadionowym refrenem. Prawdziwa petarda i koncertowy pewniak. W zasadzie to pozytywne słowa powinienem skierować do każdej piosenki na albumie. Oczywiście jedne podobają mi się bardziej, inne mniej, ale odbiór całości jest naprawdę pozytywny. Na ten moment jedynym utworem, który mnie nie zachwycił to Propaganda, choć niewykluczone, że opinia o tym utworze ulegnie jeszcze zmianie. Za produkcję albumu odpowiadali Mike Elizondo oraz Rich Costey i ze swojej roli wywiązali się znakomicie. To również dzięki nim brzmienie albumu jest spójne i chwytliwe jednocześnie.
Warstwa tekstowa i wizualna albumu Simulation Theory
Muse w swoich tekstach często porusza tematy trudne, mistyczne czy kontrowersyjne. Tym razem warstwa liryczna na Simulation Theory bada rolę symulacji w społeczeństwie i hipotezę, która sugeruje, że rzeczywistość jest symulacją. W przeciwieństwie do mrocznych motywów poprzednich albumów Muse, na najnowszym krążku dominują lżejsze tematy science-fiction. W wywiadach zespół wspominał, że chcieli zrobić coś delikatniejszego i bardziej wyważonego, gdyż czuli się przytłoczeni tematami poruszanymi w utworach z albumu Drones. Poza mniej przytłaczającymi tekstami, album dopełnia rewelacyjna oprawa wizualna. Zarówno okładka, jak teledyski nawiązują klimatem do lat 80-tych i do kultowych dzieł kultury m.in. filmu Powrót do Przyszłości. Stylistyka albumu nasuwa mocne skojarzenia z serialem Stranger Things. Wiele utworów z Simulation Theory spokojnie mógłby znaleźć się na soundtracku do 3 sezonu, nad którym pracuje Netflix. Co ciekawą twórcą okładki jest Kyle Lambert, który tworzył plakat do tego serialu.
Muse – Simulation Theory: Werdykt
Zmiana brzmienia Muse nikogo nie powinna dziwić, w zasadzie na każdym albumie zespół eksperymentował i flirtował z różnymi stylami. Nie zawsze te poszukiwania okazywały się sukcesami, wielu starszych fanów do dzisiaj nie wybaczyła zespołowi kierunku w jakim się on udał. Szczególnie mocno widać to było przy premierze albumu The 2nd Law, który w wielu momentach zbyt mocno oddalił się od gitarowych brzmień. W przypadku Simulation Theory widać, że zespół dobrze bawił się nagrywając utwory i tworząc przemyślaną i spójną koncepcję wizualną. Zespołowi od dłuższego czasu brakowało trochę luzu i fajnie, że panowie w końcu wyciągnęli tzw. kije z tyłka i po prostu postawili na dobrą zabawę. Efekt w postaci albumu jest wyjątkowo dobry. Wydaje mi się, że zespół już nigdy nie wyda albumu tak przełomowego i dopracowanego jak Origin of Symmetry czy Absolution, ale muszę przyznać, że Simulation Theory to naprawdę dobrze zrobiona płyta, której warto dać szansę.