Lenny Kravitz powrócił do Polski. Wystąpił w krakowskiej Tauron Arenie i łódzkiej Atlas Arenie. My byliśmy na koncercie w Krakowie. Zapraszam do relacji z tego wydarzenia.
Lata mijają, ale jedno pozostaje bez zmian – forma Lenny’ego Kravitza. Ba… można odnieść wrażenie, że aktualnie jest w życiowej formie. W Krakowie pokazał, że można jeszcze tworzyć klasyczne, gitarowe granie, wyprzedawać ogromne hale i wzbudzać podziw i entuzjazm na całym Świecie. Na koncert w Tauron Arenie przywiózł wybitnych muzyków, masę energii oraz świetną, niemal idealną setlistę. Koncert zorganizowany został przez Live Nation.
Zawiódł mnie jednak support, choć tutaj uczciwie muszę przyznać, że dotarłem dopiero na końcowe fragmenty występu. Jednak to, co usłyszałem, niespecjalnie zachęciło mnie do bliższego zaznajomienia się z formacją Devon Ross. Występ był bardzo niechlujny, stylizowany na garażowy rock. Wokalnie też szału nie było, a mógłbym to nazwać nawet fałszem. Być może pierwsza połowa występu była bardziej udana, ale tego niestety zweryfikować nie mogę.
Na szczęście bardzo szybko zapomniałem o tym występie, a nieco po 21 gwiazda wieczoru przeniosła nas do gitarowych lat 90. Występ rozpoczął się od rewelacyjnego Are You Gonna Go My Way?, który bardzo szybko rozruszał publiczność na płycie i trybunach. Już wtedy wiedziałem, że będzie dobrze! Niech żyję rock and roll! Na podobnej intensywności odbywał się niemal cały występ, choć oczywiście zdarzały się momenty spokojniejsze, bardziej kameralne, w których Lenny zachęcał publiczność do śpiewania (I Belong To You, Stillness Of Heart). Mimo, że artysta przyleciał promować swój najnowszy (bardzo dobry!) album Blue Electric Light, to utwory z tego krążka nie zdominowały setlisty. To był bardzo przekrojowy koncert i śmiało mogę stwierdzić, że były wszystkie największe przeboje tego niezwykle charyzmatycznego muzyka. No może prawie wszystkie, bo niestety – nie wiedzieć czemu – z setlisty wycięty został utwór Low, za co Lenny ma ode mnie małego minusa. Ale spokojnie, Fly Away, It Ain’t Over ‘Til It’s Over czy American Woman były!
Muzycznie była to uczta dla mojego rockowego serca. Były fantastyczne solówki na gitarach, trąbki, saksofony. Momentami wyglądało to jak jakieś improwizowane jam-session. To była kwintesencja rocka na żywo. Wielkie, absolutnie wielkie uznanie dla CAŁEGO zespołu Lennego. To, że Kravitz wymiata na gitarze, wiemy nie od dziś. Natomiast niekiedy członkowie jego ekipy mu dorównywali, a być może nawet przewyższali. Dosłownie zakochałem się w perkusistce Cindy Blackman, która momentami wchodziła na jakiś gigantyczny, niedostępny dla śmiertelnika poziom. Grała pięknie, zadziornie i z wielką mocą. Do tego uśmiech nie schodził z jej ust. W zasadzie można to powiedzieć o każdym, kto pojawił się tego dnia na scenie – z Lennym na czele. Widać, że robi to, co kocha i że sprawia mu to ogromną radość. Dodatkowo, mimo upływających lat – forma wokalna wciąż jest na bardzo wysokim poziomie.
Na koniec tego magicznego, pełnego sentymentalnych powrotów, koncertu Lenny zaśpiewał utwór Let Love Rule. Co ciekawe nie zaśpiewał go klasycznie – ze sceny tylko… z tłumu. Tak, artysta zszedł na płytę i zrobił rundkę honorową, w trakcie której witał się z fanami i zachęcał do wspólnego śpiewania. Wchodził też na barierki i wymieniał uściski z fanami na trybunach. No kosmos! W pewnym momencie wszedł na strefę nagłośnienia/kamerzysty i śpiewał z tej perspektywy – ku uciesze fanów w dalszych sektorach płyty. Był to bardzo miły obrazek.