Dobrze nastawić się do życia to nie lada wyzwanie, zwłaszcza w poniedziałek. Doskonale wiedzą to studenci, którzy oprócz pracy za misję po weekendzie obierają także uczelnię. Jakie smaki ma ich nie rutynowa rutyna? Przekonajcie się sami.
Poniedziałek to taki przedsmak piątku! – słowa, które z głośników samochodu wpadły przed sekundą wprost do moich uszu, miały chyba brzmieć optymistycznie. Zgaduję, że miały też nastrajać do jakkolwiek pożytecznego wykorzystania najbliższych dziesięciu godzin tego dnia. Chyba. Jednak bardziej to przeraziły one zarówno mnie jak i pewnie innych kierowców, którzy współtworzą ze mną dwukilometrowy korek. Korek na obrzeżach miasta, wiodący wprost do jeszcze bardziej zakorkowanego centrum.
Pewnie gdyby nie te wszystkie zajęte pasy, niejeden spieszący się na cotygodniowe ważne spotkanie Kowalski zawróciłby w stronę domu. Być może dokończyłby wtedy kawę, na którą brakło mu co poniedziałkowych pięciu minut. Ta zdążyłaby jeszcze spokojnie ostygnąć, by móc wypić ją w końcu jak Pan Bóg przykazał. Może nie poparzyłaby przy tym niczyjego języka czy nawet całego przełyku. Może zwolniłoby się tu wtedy miejsce dla tych, którzy spieszą się tak samo, jak ci, stojący już pod samą trójkolorową, świecącą granicą. Tak czy inaczej wszyscy oczekują z nadzieją na to jedno jedyne zielone kółeczko. Niczym na światło nadziei, które pozwoli im dojechać do pracy przed decydującą o ich dalszym losie w firmie godziną ósmą. Lecz jakimś kolejnym, dziwnym, niesprawiedliwym, poniedziałkowym trafem stoją oni na końcu czteropasmowego tasiemca osobówek. A może im nie spieszy się aż tak bardzo, bo ich ważne spotkanie zaczyna się później? Szczęściarze…
Zabójczym tempem żółwia z Formuły 1 razem z sąsiadami z równoległych pasów zbliżamy się do linii świateł i przejścia dla pieszych. Oho, tutaj też wyścig trwa. Kto pierwszy do tramwaju za 3… 2… 1… Uwaga, uwaga, pani z czerwoną torebką wysuwa się na prowadzenie, zaraz za nią biegnie Jasiu z tornistrem większym niż on sam. (Czego oni ich uczą z tych wszystkich książek?) Ciekawe, kto pierwszy…, ale chwila! Niemożliwe! Niespodziewanie ni stąd ni z owąd, na ostatniej prostej pojawia się… kanar. No cóż, teraz chyba nawet niektórzy z tego przejścia dla pieszych z chęcią zawróciliby ku mieszkaniu. Ale nie ma tak łatwo. Poniedziałek przeżyć musi każdy.
Jedziemy. Ja i głos w radiu, sympatycznie obwieszczający światu, że tak, to właśnie dzisiaj zaczynamy kolejny z pięćdziesięciu dwóch tygodni tego roku. Korek, w którym staliśmy przez ostatni kwadrans pozostał daleko we wstecznym lusterku. Przed nami już tylko cztery kolejne i będzie można wysiąść na parkingu. Dokładnie tam, gdzie urządzenie o wspaniałomyślnym zastosowaniu dzisiejszych czasów, czyli parkometr wydrukuje kolejny jadłospis diety dla mojego portfela. Bo dlaczego by nie. Przecież obieg monet w tym państwie jakoś musi nam się zgadzać.
Wchodzę do galerii handlowej, podnoszę roletę i idę spisywać stan placu zabaw na dziś. To działa, to działa… Ciekawe, co by było, jakby to jednak nie działało. Czy te wszystkie Brajanki i inne Gosie, i Jasie miały by gdzie brykać, i fikać podczas ważnych poniedziałkowych spotkań ich rodziców? Może kiedyś się dowiem, może… O, a jeszcze ciekawiej byłoby, gdybym dowiedziała się o tym sekundę później od dziecka. Wera… jesteś bezlitosna… Może i tak, ale w końcu któryś poniedziałek byłby inny niż pozostałe.
Minęły dwie godziny od otwarcia. Nagle słyszę zza ewidencji: O a co to? Nie ma żadnych dzieci? No nie… będzie ich tu multum. Przecież miesiąc temu zaczęła się szkoła, więc na pewno wszyscy zlecą się tu o dziewiątej rano na wagary, bo nauka alfabetu zaczęła już pewnie przerastać niejednego przedszkolaka i najlepiej, gdyby odreagował sobie w Kulkolandzie. Tak brzmiałaby moja odpowiedź na praktycznie dziewięćdziesiąt procent wszystkich głupich pytań rodziców. Ale nie za to mi płacą. Więc zamiast tego odwracam się i z życzliwym uśmiechem, który i tak zniknie po 15 sekundach, pytam klasycznie o imię dziecka, nazwisko i numer telefonu do opiekuna. I oto jest. Pierwsze dziecko na dziś.
Oby było samowystarczalne, oby było samo… Pobaaawisz się ze mną??? No i nie jest samowystarczalne. Okej, jakoś trzeba się obudzić. Nawet, jeżeli ma to być zabawa z sześciolatką, którą rodzice zostawili tu, jak sami z radością (i ulgą) mi obwieścili, tylko na godzinkę.
Między ubieraniem Barbie i jej męża na Wielki Królewski Bal Wszechczasów, a gotowaniem spaghetti w restauracji u Magdy Gessler sprawdzam w ukryciu Messengera. Tylko szybko, bo za chwilę znowu trzeba będzie uspokajać sześcioletnią Madzię i przypominać, że za rzucanie talerzami (nawet plastikowymi!) grozi jej telefon do rodzica, i wyjście z placu w tak szybkim tempie, w jakim gorąca kawa trawi przełyk przeciętnego, poniedziałkowego Kowalskiego. W głębi serca życzę jej jednak, by nie doczekała się ani jednego, ani drugiego. Niech chociaż ona ma piękny tydzień. W końcu ten dzień to przedsmak piątku. Więc skoro dziś mamy u niej spaghetti… Wera, schodzimy na ziemię. Messenger.
Otwieram wiadomość od znajomego na wspólnej grupie. Moim oczom ukazuje się zdjęcie filiżanki pysznej (pewnie dlatego wpół wypitej) kawy z dopiskiem: Ciecz w tej stylowej filiżance to woda przepuszczona pod ciśnieniem przez świeżo zmielone ziarna kawy. Dzięki niej i słońcu za oknem nawet poniedziałek staje się znośny. Wygrał. Najchętniej sama sprawdziłabym teraz skuteczność tych słów i wyszła z restauracji u Magdy Gessler, (gdzie i tak dziś dostanę jedynie spaghetti), do sąsiedniej kawiarni, by tam wydać wielkie sumy moich studenckich napiwków, czyli nietrwały duet dyszki i piątaka. Lecz na taką możliwość muszę dziś jeszcze trochę poczekać.
Po pracy zajęcia (i kawa!). Dziś tylko jeden warsztaty. I dobrze, co za dużo, to niezdrowo. Pyk, odhaczone! Wracamy do mieszkania. W drzwiach, w których rozstawałam się dziś rano z cieplutkimi kapciami w pandy, staję znów kwadrans po dziewiętnastej. To idealny moment na odgrzanie porcji obiadu, który współlokatorka zostawiła mi w lodówce z cudowną karteczką, życzącą Smacznego! Uchylam wieczko plastikowego pojemnika. Moim oczom ukazuje się pokaźna porcja czego? Dokładnie – spaghetti! Ha, ha… wygląda na to, że Magda Gessler odwiedziła dziś kuchnię nie tylko w Kulkolandzie. Kto wie, może poniedziałki trzeba po prostu… przetrawić? Być może z taką przystawką te ukochane piątki nabiorą jeszcze lepszego smaku. Tego nie wiem. Ale jeżeli coś za cztery dni się zmieni, to z przyjemnością oznajmię to całemu światu. Tylko najpierw trzeba przetrawić ten dzień do końca. Idę kończyć spaghetti.