Nadspodziewanie dobra kondycja sceniczna muzyków. Przewidywalna — acz mięsista — setlista. Niekłamana radość publiczności. Tak w skrócie można podsumować to, co wydarzyło się w ubiegły czwartek w krakowskiej Tauron Arenie. The Cure podczas prawie trzygodzinnego występu stanęło na wysokości zadania pod każdym względem.
W czwartek standardowo, jak od kilku lat, występ muzyków z Crawley poprzedził support zespołu Twilight Sad. Ten swoisty indie-rockowy aperitif — mroczny i emocjonalny, stworzył odpowiedni nastrój dla głównego punktu wieczoru. O godzinie 20:40 na scenie pojawiło się The Cure. Zespół wystąpił w najbardziej sprzyjającej konfiguracji instrumentalnej. Repertuar grany na trzy gitary wspierane przez charyzmatyczny bas Simona Gallupa i akompaniujące im partie syntezatorów pozwolił uwypuklić liczne niuanse znane z wersji studyjnych.
Inaczej niż podczas koncertów w latach ubiegłych, występ nie zaczął się od Plainsong ani od Open. Krakowski koncert otworzył utwór Alone. Choć fani tę piosenkę jak na razie mogą znać tylko i wyłącznie z amatorskich nagrań koncertowych, to już teraz można z dużą dozą prawdopodobieństwa powiedzieć, że wkrótce wejdzie ona do kanonu kultowych piosenek zespołu. Jest melancholijna, z każdą minutą buduje odpowiednie napięcie. Słowem, utwór idealny na rozpoczęcie koncertu.
Pozostałe trzy kawałki z nadchodzącej płyty, które były grane na koncercie w Tauron Arenie, również mają potencjał, by stać się sztandarowymi pieśniami The Cure. Na szczególną uwagę zasługuje fakt, że zespół w czwartek zagrał dotychczas nigdy nie prezentowany utwór I Can Never Say Goodbye. Mimo nostalgicznego anturażu instrumentalnego, chwytliwości tej piosence może pozazdrościć niejeden utwór popowy. Numer chwyta za serce od pierwszego przesłuchania. Przynajmniej tak sprawę widzi wiele osób, które były na koncercie.
Postrzegając całe wydarzenie w kategoriach swego rodzaju spektaklu muzycznego, trzeba przyznać, że setlista była logicznie przemyślana. Pierwsza część koncertu stała pod znakiem minorowego i defetystycznego oblicza twórczości Smitha, zaś końcówka to już iście radiowy set. Drugi bis składał się z najbardziej popowych piosenek The Cure — Lullaby, The Walk, Friday I’m in Love, Close To Me, In Between Days, Just Like Heaven — i na koniec, chwilę przed zejściem ze sceny — Boys don’t Cry.
W kwestii długo wyczekiwanej płyty Brytyjczyków, bazując na tym, co usłyszeliśmy w Krakowie — można się spodziewać albumu wypełnionego po brzegi smutkiem. Jest całkiem prawdopodobne, że Songs of the Lost World (tak ma się nazywać nowe wydawnictwo) wkrótce będzie konkurować z Disintegration i Pornography o tytuł najbardziej pochmurnej płyty w dorobku The Cure. Z drugiej strony, nie ma się co dziwić — smutna płyta będzie idealnym odzwierciedleniem obecnych czasów.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na pożegnanie Smitha z publicznością. Podczas czwartkowego koncertu zabrakło słów, które artysta zwykł wypowiadać podczas występów w latach ubiegłych — mowa o rzucanym na odchodne “see you soon” lub podobnym znaczeniowo zwrocie. Tym razem tego zabrakło. Z drugiej strony, na odbywającym się dzień później koncercie w Łodzi, wokalista podobno wypowiedział “Hope to see you again”. Nie ma co gdybać. Miejmy nadzieję, że będziemy mieli jeszcze okazję zobaczyć Smitha i spółkę w naszym kraju.
Podsumowując, koncert The Cure w Tauron Arenie okazał się prawdziwą petardą — naszpikowaną emocjami, okraszoną popisowo odegranymi partiami instrumentalnymi i wręcz podręcznikowo śpiewanymi liniami wokalnymi Smitha. Te składniki sprawiły, że publiczność przez cały występ pozostawała w nastrojowym emocjonalnym transie. Jedynym mankamentem w trakcie wydarzenia mogły być wszechobecne, świecące ekrany smartfonów — stwarzały one klimat towarzyszący zakupom w popularnych sklepach z elektroniką.