Ma zaledwie 27 lat, a już osiągnęła sporo sukcesów jako wizażystka. Poznajcie bliżej Dorotę Pilip, czyli instagramerkę GlamDiva – kreatywną artystkę, kochającą mamę i propagatorkę stylu vintage w jednym!
Diana Łętocha: Witaj, Doroto. Może na początek zdradź nam, skąd się wziął twój pseudonim GlamDiva?
Dorota Pilip: Zawsze lubiłam, jak jest wszystkiego dużo, a diva się kojarzy z osobą, która jest pełna blichtru, nie lubi ograniczeń i to bardzo mnie odzwierciedla. Kiedyś bardzo lubiłam glamour stylizacje, pełne elegancji. Dzisiaj troszeczkę od tego odeszłam na rzecz zainteresowania vintage i stylizuję się na lata 60./70. Zamiłowanie do braku ograniczeń, momentami do groteskowości nadal we mnie pozostało, więc pseudonim jest aktualny i fajnie brzmi – po prostu.
Niewątpliwie masz własny styl, ale skąd pomysł akurat na lata 60./70.?
Zawsze byłam entuzjastką starej muzyki, ale nigdy nie było we mnie odwagi, ani nawet myśli, żeby w jakikolwiek sposób stylizować się na tamte epoki i dekady. Pochodzę z domu, w którym bycie artystą to było coś niewłaściwego, więc ja bardzo nie chciałam nim być. Aż do momentu, gdy przyszedł zeszłoroczny lockdown i spędzałam czas w domu z synem, a możliwości zarobkowe i zdobywania świata były ograniczone. Silą rzeczy zaczęłam robić to, co mnie najbardziej cieszy. Już od jakiegoś czasu chodziłam po second handach w celu zdobywania ubrań do stylizowania moich modelek na szkolenia. Czułam, że mnie to niesamowicie bawi. Przyszedł też moment, w którym zaczynam intuicyjnie sięgać do dawnych epok w moich makijażach. Traktowałam je jako inspirację.
Współpracowałam z vintage shopami, ponieważ mają masę dodatków, które przydają się przy moich projektach. Kiedy tam przychodziłam, ogromny zachwyt wzbudzały we mnie ich kolekcje. Zaczęłam je przykładać do siebie, przymierzać, aż kupiłam pierwszą suknię z lat 70. i czułam się w niej wspaniale. W tym była lekkość i tajemniczość, zwiewność i kwiaty, a uważam, że nic tak nie dodaje urody kobiecie, jak kwiaty. Czułam się w tym tak pięknie i sobą, a jednocześnie – artystką. To dawało mi pole do popisu, żeby stylizować się z taką fantazją, czuć się w tym dobrze i wygodnie. Jak byłam dzieckiem, to apaszki i opaski na włosach bardzo mi się podobały, ale nie miałam odwagi ich tak nosić. Zawsze podziwiałam za to Alutkę z Rodziny Zastępczej (śmiech). Dziś sama jestem tą Alutką i trochę też Dafne ze Scooby Doo.
Wyróżniasz się nie tylko stylem, ale i wyjątkowymi makijażami. Czy pamiętasz, jak zaczęła się twoja przygoda w tej dziedzinie?
Bardzo dobrze pamiętam. Zbliżała się moja 18-stka. Zawsze lubiłam zajęcia typowo artystyczne i manualne, ale na tamten moment nie umiałam tego nazwać, stwierdzić, że to mnie cieszy. Po prostu nie było takiego społecznego przyzwolenia na to, żeby rzeczywiście się tym zajmować. Ja to lubiłam, ale nie traktowałam tego poważnie i nie wiem skąd u mnie pojawił się pomysł, żebym zaczęła bawić się makijażem. Nie mając kompletnie na ten temat pojęcia, otrzymałam na 18-stkę dużą paletkę świąteczną z Sephory i miałam do niej ogromny respekt.
Mój brak umiejętności i doświadczenia powodował, że po prostu bałam się ją napocząć i tak sobie stała, aż dojrzeję do decyzji, że ją naruszę. Gdy był okres 18-stek koleżanek, dokładniej w marcu, rozchorowałam się i nie chodziłam do szkoły. Miałam więcej wolnego czasu i poczułam taki wewnętrzny dryg, żeby rozpocząć jakieś kombinowanie. Nie miałam pędzli, a w tej palecie były tylko dwa malutkie aplikatorki dwustronne do nałożenia czegoś na twarz.
Zaczęłam kombinować, oglądając sobie zdjęcia w Internecie. Wybierałam makijaże, które mi się podobają i zastanawiałam się, jak je odwzorować u siebie na oku. Jedna próba nie wyszła, druga i trzecia też, ale byłam zdeterminowana i próbowałam dalej, a co nie wyszło to zmywałam. I w dzień imprezy po prostu przyszłam w zrobionym własnoręcznie makijażu. I to nie było coś delikatnego, tylko od razu ciemne smokey eyes w kolorze turkusowym i dostałam masę komplementów. Po pierwsze wszyscy byli zaskoczeni, że ja od razu przyszłam w takim make-upie, gdzie nigdy się nie malowałam, a z drugiej strony, właśnie dostałam pełno komplementów i to mnie wtedy tak podbudowało, że poczułam, że ja po prostu muszę to robić dalej.
Czyli wtedy uwierzyłaś w swoje możliwości po raz pierwszy?
Zaczęłam kontynuować zabawę z tym, a później zaczęłam eksperymentować na co dzień, do szkoły. W jakie kolory byłam ubrana, to te same lądowały na oku i to było wykonywane palcami na dziesięć minut przed wyjściem do szkoły. Wtedy dostałam wiele pozytywnych informacji zwrotnych, że to jest piękne, co robię, mimo, że z perspektywy czasu wiem, że to była totalna amatorka i prowizorka. Już wtedy, kiedy nie byłam idealna to byłam przyjmowana przez ludzi fajnie. Później zaczęłam wrzucać makijaże do Internetu, ale w dalszym ciągu nie traktowałam tego zajęcia poważnie, jednak w klasie maturalnej zaczęłam działać z własnym blogiem, bo było mi szkoda tego zmywać i wsadzać przysłowiowo „do szuflady”.
Chciałam je pokazywać, to było moje hobby. Zgłaszałam się w konkursach makijażowych i wygrywałam kosmetyki. Po maturze zamierzałam iść na studia, bo takie były oczekiwania wobec mnie, jednak gdy była wigilia klasowa, to oprócz typowych życzeń, takich jak wszystkiego dobrego, obyś dostała się na studia, jakie sobie wymarzyłaś, to usłyszałam jeszcze: zrób coś z talentem makijażowym.
I to było coś, co szarpało moje wewnętrzne struny, bo bardzo się cieszyłam, że ktoś to dostrzega i miałam refleksje, że może rzeczywiście należy coś z tym zrobić. I to był bardzo przełomowy moment. Coraz więcej czasu spędzałam na make-upie i nie mogłam się doczekać, kiedy skończą się lekcje, żeby namalować coś nowego. Inwestowałam pieniądze, jakie tylko zdobyłam w oświetlenie, żeby ten makijaż fotografować i stawać się w tym coraz lepszą. Po skończeniu szkoły średniej byłam zdecydowana, że na pewno nie idę na studia, bo chcę się zajmować make-upem.
A skąd w twojej rodzinie takie negatywne przekonanie do artystów i do drogi, jaką sobie wybrałaś?
Nigdy na ten temat nie rozmawiałam z rodziną, ale często konflikty wybuchały w momencie, kiedy chodziło o pieniądze. Z góry była taka obawa, że nigdy mi to nie przyniesie pieniędzy, z tego nie da się wyżyć i że jest to ogólnie mówiąc stracony czas. Być może to wynika też z tego, że nie znam pod tym względem historii mojej rodziny.
Bo nie było w niej żadnych artystów do tej pory?
No właśnie, nie było artystów i to jest ciekawe, bo być może były jakieś zapędy artystyczne, tylko ktoś z góry też mówił, że to nie jest w porządku, więc nikt się na to nie zdecydował. Być może to był przejaw jakiejś troski z ich strony, ale nie było to miłe do usłyszenia ani wspierające w tym, kim naprawdę jestem.
Ciężko się wybić w tej dziedzinie, ponieważ jest wiele zdolnych makijażystek w Polsce. Jak myślisz, co cię najbardziej wyróżnia na ich tle?
Hm, mam takie dwa początki w swoim życiu. Z Krakowa mam prawie 300 km do moich rodzinnych stron i tam był mój pierwszy start. Zaczynałam w momencie, gdy tak naprawdę pokazywanie swoich prac w Internecie raczkowało. Kiedyś wizażysta to była osoba, która była skupiona na planie filmowym, sesjach zdjęciowych, współpracowała z gwiazdami i była znana z telewizji. Makijaże okolicznościowe wykonywały kosmetyczki, które tak naprawdę nie miały dużej wiedzy i dobrych kosmetyków. To był czas, kiedy zaczęli pojawiać się wizażyści i ja się na ten moment złapałam, a że zawsze byłam osobą bardzo ambitną i wkładającą 100% w to, co robię, a nawet 101, to zależało mi na tym, żeby pięknie malować. Cały czas ćwiczyłam z własnej, nieprzymuszonej woli, bo chciałam być wszędzie dostrzegana. I właściwie na moim terenie byłam pionierką pod tym względem, bo nie miałam konkurencji. Byłam zauważalna.
Później miałam długą przerwę w moim zawodzie, ponieważ urodziłam dziecko i przeprowadziłam się pod Kraków. To było 2,5 roku bez działalności makijażowej, więc przez ten czas rynek bardzo się zmienił i musiałam nauczyć się wielu nowych rzeczy. Wtedy też zauważyłam, że nie dość, że jestem w nowym miejscu, to jeszcze jest masa innych wizażystów, a dla mnie ginięcie pomiędzy nimi było bardzo frustrujące. Wiedziałam, że mam coś interesującego do przekazania światu, znam techniki i mam sporo doświadczenia. Czym się wyróżniam? Tym, że fotografuję lustrzanką w dobie smartfonów i sama uczyłam się fotografii, bo jest to ważna część mojej pracy. Nie chcę z tego rezygnować, bo po prostu sprawia mi to frajdę. Współpracuję z rękodzielnikami, żeby tworzyć moje stylizacje, albo sama coś robię.
Kupuję masę rzeczy – nie skupiam się tylko na kolczykach czy ładnej bluzeczce. Lubię różne nakrycia głowy, materiały, lubię przykleić coś na twarz czy wpleść we włosy. No i też właśnie to, że sięgam do przeszłości, jeśli chodzi o inspirację, przynoszę ubrania vintage… Jestem też dokładna – u mnie szkolenia trwają długo. Nie popędzam, tylko będę cisnąć, aż po prostu będzie zrobione w punkt.
Z jakiego makijażu jesteś najbardziej dumna do tej pory?
Kiedyś jako fanka Depeche Mode stworzyłam bodypainting na moim dekolcie i odwzorowałam okładkę zespołu, co przyniosło mi wyróżnienie Twórcy Miesiąca na jednym z największych kanałów polskiego beauty na YouTube – lamakeupebella. Dużo osób mnie oznaczało jako potencjalną kandydatkę do tego tytułu, który ostatecznie wygrałam. To było coś, co się wyróżniło na tamten moment na scenie wizażu w Internecie i wzbudziło zainteresowanie.
Zdarzyło ci się wyjść w takim malunku do ludzi?
Tak i to nie raz, a później miałam z tego straszny ubaw.
Jakie były reakcje ludzi?
Ogólnie jestem osobą, która aż tak nie przywiązuje wagi do tego, co inni myślą. Czerpię z życia bardzo dużo zabawy i takiej przyjemności. Uważam, że świat jest wspaniały i ludzie są cudowni! Raz wrzuciłam na stories zdjęcie z procesu tworzenia facepaintingu i dałam sondę, tak dla żartu, czy mam wyjść w tym do sklepu. Oczywiście wygrało, że mam tak pójść, więc wyszłam i na dowód zrobiłam sobie zdjęcie na tle zup ekspresowych. Miałam ogromną frajdę z tego, że mnie ludzie taką widzą. To mnie strasznie śmieszyło, a ja oczywiście starałam się zachować kamienną twarz. Jak tylko opuściłam mury sklepu to po prostu wybuchnęłam śmiechem, bo te emocje już były tak skumulowane we mnie. Nie wytrzymałam no i pękłam ze śmiechu.
Jesteś wesoła, charakterystyczna i kreatywna jako GlamDiva. A Jaka na co dzień jest Dorota Pilip?
Dorota jest różnorodna. To, że jestem jako GlamDiva taka wesoła, przekłada się też na życie prywatne. Ludzie nazywają mnie iskierką albo promyczkiem. Mam w sobie dużo miłości do ludzi, do świata i bardzo dużo dobrego dostaję też w zamian. Jestem zakochana w moim Wiktorku, a macierzyństwo jest dla mnie pokarmem dla duszy. Bardzo się cieszę i jestem szczęśliwa, że mam takiego wspaniałego synka. Jestem też refleksyjna i mam bogate życie wewnętrzne. Posiadam dużo wrażliwości. Uwielbiam słuchać ludzi i z nimi rozmawiać, ale mam też momenty, kiedy potrzebuję być sama i wtedy odpoczywam. Jestem ciepła, życzliwa…
Twój synek lubi to, co robisz na co dzień? A może też przejawia jakieś zainteresowanie tematem artystycznym?
Kiedy jeszcze działałam z domu i nie miałam swojej pracowni w centrum Krakowa, to rzeczywiście, Wiktorek zakradał się do mojej toaletki. On jest jednak dzieckiem bardzo różnorodnym. Na razie nie widzę, żeby przejawiał zainteresowanie tematami typowo artystycznymi. Uwielbia przebywać z mężczyznami i czuć się potrzebny, w stosunku do mnie też się tak zachowuje, czyli np. chętnie bierze udział w gotowaniu, w sprzątaniu. Nie jest dzieckiem, które interesuje komputer, smartfon i telewizja. Lubi naklejać naklejki, czytać książeczki. O mojej pracy ja z nim nie rozmawiam, bo po prostu skupiam się wtedy na byciu mamą, a nie wizażystką. Ale dość niedawno, jak odbierałam go z przedszkola, to jak pani przedszkolanka zapytała go, czym zajmuje się jego mamusia, to odpowiedział, że jest makijażystką. Zapytała wtedy, czy wie, na czym to polega, a on odpowiedział, że mamusia maluje różne osoby, ale najpierw musi poćwiczyć na sobie (śmiech).
Czy spotkało cię coś miłego w tamtym roku? A może udało ci się zdobyć coś, o czym marzyłaś?
Wystąpiłam w programie beauty express (Beauty Express. Mistrzynie makijażu, przyp. red) na Polsat Cafe i to była cudowna przygoda. Zawsze chciałam wystąpić w telewizji. Miałam publikacje w czasopiśmie branżowym, co było dla mnie ważne, bo właśnie zaczęłam pokazywać swoje prace, wynikające z tego, jak bardzo jestem indywidualnym twórcą i artysta. Poprowadziłam szkolenie online oraz kilka live’ów. Wystąpiłam też na targach młodej pary jako ekspert, miałam 2 razy prelekcje, pokazy w korporacji i w drogerii Pigment. Pokazałam się w kalendarzu dla wizażystów i miałam współprace z ludźmi. To też jest dla mnie sukcesem, ponieważ większość z nich zostaje w moim życiu na dłużej.
Jakie masz plany na obecny rok 2021?
Cały czas dążę do tego, żeby dostać się do mainstreamu najbardziej popularnych, szkolących wizażystów w Polsce. Obecnie to jest najbardziej dochodowy kierunek.
Dziękuję za wywiad i życzę Ci samych sukcesów zarówno w świecie makijażu, jak i poza nim.
Dziękuję.
Zapraszamy na Instagramowy profil naszej bohaterki – znajdziecie ją oczywiście pod pseudonimem GlamDiva 🙂
Jeśli uwielbiasz kosmetyczne tematy, z pewnością zainteresuje cię artykuł o produktach pielęgnacyjnych do twarzy marki Face Boom!